środa, 25 listopada 2015

Malarz- rozdział trzeci (perspektywa Ciela)

Potem zaczęło się dla mnie prawdzie piekło. Nie miałem ochrony, nie miałem oparcia, NIE MIAŁEM RODZINY!

Pogrzeb Pana Tanaki był piękny, moja służba wydała chyba całe swoje kilkumiesięczne wynagrodzenie, by należycie został pochowany. Byłem im niezwykle wdzięczny. Przez całą ceremonię trzymałem się czarnej sukni jednej z pokojówek, tej, która poinformowała mnie o śmierci mojej jedynej ukochanej osoby. Pożegnanie odbyło się w pięknej, starej kaplicy. W oknach widziałem kolorowe witraże, przedstawiające archaniołów, którzy pokonywali demony, wbijając w ich szklane piersi, miecze. Ławki, oraz ołtarz wykuto z marmuru, który nadawał pomieszczeniu dziwną aurę. Nie czułem się w tym miejscu dobrze, wręcz mogę stwierdzić, że okropnie. Nie byłem w stanie patrzeć jak ciało jedynej osoby, którą kochałem, jest zakopywane kilka metrów pod ziemią, wybiegłem z cmentarza i skuliłem się za ścianą kaplicy, płakałem głośno i zdzierałem sobie skórę, uderzając pięściami o kamienne ściany. Cieszyłem się, że była dziś brzydka pogoda. Gdy poczułem coś mokrego na nosie, zerknąłem w górę. Padał śnieg. A to oznaczało jedno: już grudzień i niedługo będę miał urodziny. SAMOTNE urodziny.

Cierpiałem w samotności dość długo, aż moja niezdarna pokojówka, o ognistorudych włosach uklęknęła przy mnie i ostrożnie pogłaskała moje włosy.

-Już koniec, paniczu… Chcesz tam iść, czy już wracać do domu?- uniosłem załzawione oczy na jej twarz. Jak zwykle jej cera była nieskazitelna, jednak mimo delikatnego uśmiechu, jej piwne oczy były niezwykle smutne. Wiedziałem, że ona jako sierota traktowała Tanakę jak rodzinę.  Nie przeszkadzało mi to, ale nigdy nie byłem z nią blisko.

-P-pójdę…- mój głos drżał,  podobnie jak moje ciało. Wstałem z pomocą kobiety, co przyjąłem z wdzięcznością i wspierając się jej poszedłem nad grób mojego… dziadziusia. Nie zwróciłem uwagi na nikogo.

Drogę powrotną przespałem tuląc się do rudowłosej. Ale gdy wróciłem do domu… Na samo wspomnienie mam ochotę umrzeć, a moje palce mimowolnie mkną w stronę lewego boku.

Wszedłem powoli do swojej sypialni, miałem na sobie koszulę, która służyła mi za piżamkę. Zatrzymałem się przerażony i cofnąłem się, ale uderzyłem w coś, a raczej w kogoś.

-Gdzie się wybierasz, co?- warknął na mnie ojciec stojący za mną, chwycił mnie mocno za ramie i zwrócił się do osoby stojącej przy oknie, chciałem się wyrwać, ale niespodziewanie zostałem rzucony na kolana.- Zostawiam go tobie, kochanie…

I wyszedł. Zostawił mnie z potworem w ludzkiej skórze, z Ruth. Ruth to moja macocha, a także druga żona mojego ojca, ma ona trzydzieści trzy lata. Jest wysoka i szczupła, ale jej siła kilkukrotnie przewyższa moją. Twarz ma pociągłą, gdzieniegdzie ma blizny po trądziku, co rozpaczliwie stara się ukryć pod warstwą makijażu. Nawet podczas leżenia na podłodze czułem jej duszące perfumy i słyszałem szelest długiej, zielonej sukni. Uniosłem niepewnie wzrok, mimika jej twarzy wyrażała wściekłość. Szybkim ruchem postawiła mnie na nogi, które jak na złość zaczęły drżeć, nie ułatwiało mi to racjonalnego myślenia, bo skupiałem się na utrzymaniu w miarę prostej postawy. Kobieta odrzuciła w tył swoje długie, blond włosy na plecy i skrzyżowała ręce na piersi, a zielone oczy zdawały się nieudolnie mnie zabijać. Byłem bardziej niż przerażony, nie wiedziałem co zamierza, była zdolna do wszystkiego.

-Jak śmiesz mnie tak oczerniać bachorze?!- wyciągnęła coś zza swetra i rzuciła tym we mnie, dopiero gdy podniosłem przedmiot okazało się, ze jest to mój pamiętnik, który prowadziłem już od kilku lat. Przełknąłem głośno ślinę, dłonie bardzo szybko spociły, a oddech niebezpiecznie przyspieszył, serce zdawało się niedługo wyskoczyć z mojej piersi. To, co tam pisałem było osobiste. Przelewałem tam swoje myśli i uczucia… a chowałem go w pokoju Tanaki. W końcu do tego pokoju nie zaglądał nikt poza nim i mną. Jak mogłem zapomnieć, ze go tam schowałem? Jestem idiotą! Chciałem uciec, tak bardzo chciałem uciec. Albo zniknąć, przepaść. By nikt już mnie nie odnalazł.

Nie zdążyłem nic powiedzieć i poczułem jak pięść Ruth uderza w mój prawy policzek, odbiłem się od ściany i podtrzymałem drewnianej komody, druga ręka dotknęła policzka, miałem chłodne palce, co przyjąłem z ulgą. Kiedy już myślałem, że blondynka po prostu wyjdzie z pokoju, ta podeszła do rozpalonego kominka, widziałem na jej twarzy wredny uśmieszek, nuciła cichutko pod nosem i gmerała coś przy ogniu, gdy znów mnie chwyciła, zapierałem się z całych sił. Niepewność paraliżowała całe moje ciało, zostałem zmuszony do uklęknięcia, twarz znalazła się niebezpiecznie blisko płomieni, zacisnąłem powieki, gdy kobieta podwinęła moją koszulę nocną. Nie reagowałem na jej poczynania, może było to spowodowane strachem, a może czymś zupełnie innym, ale w tedy nie wiedziałem co zamierza. W jednej chwili poczułem niewyobrażalny ból, który opanował moje ciało od palców, po czubek głowy. Niemal zwierzęcy wrzask wyrwał się z mych ust, a do nozdrzy dotarł smród palonego mięsa. Jedyne co zarejestrowałem przed utratą przytomności to głośny, niemal szaleńczy śmiech.

Obudziłem się następnego dnia z samego rana, wypalona skóra niemiłosiernie piekła, więc moje policzki zalały się niekontrolowanymi łzami. Całą noc spędziłem na zimnej podłodze, ale to był mój najmniejszy problem, wstałem powoli, starając się nie ruszać lewą stroną, tak, by nie podrażnić wypalonego mięsa.

Powoli udałem się do skrzydła zamieszkanego przez służbę, zapukałem do pierwszego pokoju, w drzwiach po jakimś czasie stanęła rudowłosa pokojówka, odziana jeszcze w porannik i ciepłe, wełniane kapcie. Gdy mnie spostrzegła, na jej twarzy wymalował się strach.

-Co się stało, paniczu?!- chwyciła delikatnie moją dłoń i wciągnęła do pokoju. Opuszkami palców dotknęła mojego napuchniętego policzka i zasłoniła sobie usta. Wtem, chwyciłem rąbek koszuli, gdy go uniosłem, widziałem jak sztywnieje, a w jej oczach stanęły łzy. Wiedziała jaki to okropny ból. Chwyciła mnie delikatnie i położyła na łóżku, zacisnąłem powieki i nasłuchiwałem jak w panice krząta się po izbie, wybiegła z pokoju, do którego wróciła dopiero kilkanaście minut później, a po całym pomieszczeniu uniósł się zapach rumianku.

Rudowłosa delikatnie zrobiła mi okłady ze szmatek nasączonych rumiankiem, obwiązała je ostrożnie bandażami i pomogła mi wstać.

-Gdybym nie była takim tchórzem… zabiłabym ją gołymi rękami… - uklęknęła przy mnie, wtuliłem się ufnie. Pachniała jak zawsze ładnie, ale niezwykle subtelnie, inaczej niż moja osobista dręczycielka.


Wyszedłem z jej sypialni po godzinie, czułem się nieco lepiej, ubrałem się w swój zwyczajowy, błękitny strój. Zszedłem na dół wyszedłem z mojego „domu”. Znów mijałem bogate ulice, znów znalazłem się w parku, znów spojrzałem na niebo… i usiadłem na „mojej” ławce, nie obchodzili mnie ludzie, którzy mnie mijali. Pozwoliłem, by łzy stoczyły się po moich policzkach po raz kolejny. NIE CHCĘ BYĆ SŁABY. 
*********************************************************************************
Hej ^^ Ni ma Humana, macie Malarza i nie marudzić xD W każdym razie- komentarze! Bo przestanę pisać xD Do soboty, może xD

niedziela, 22 listopada 2015

Malarz- rozdział drugi (perspektywa Ciela)

Jedyne co zobaczyłem, to wysoko uniesiona pięść mego ojca, która po krótkiej chwili spotkała się z moim policzkiem. Poczułem ból, który przeszył moje ciało na wskroś. Miałem wrażenie, że moje zęby zadzwoniły jak dzwoneczki na wietrze, upadłem i wyplułem z ust krew wprost na kafelki koloru kości słoniowej, całe moje ciało drżało, uniosłem wzrok na o wiele większego ode mnie mężczyznę. Zawsze wiedziałem, że to nie po nim mam budowę ciała, a po mojej nieżyjącej matce.

-Jeszcze raz odezwiesz się w taki sposób do swojej matki! Zatłukę cię jak psa!- wrzeszczał na mnie mężczyzna. W moich oczach malowało się skrajne przerażenie, choć wiedziałem, że tak na naprawdę ojciec mógł mnie pobić do nieprzytomności, ale nigdy mnie nie zabije. I to pewnie tylko dlatego, że jestem tak podobny do mamy.

Odwróciłem wzrok i patrzyłem przez okno. Zmrok zapadł już dwie godziny temu i to właśnie wtedy stało się to, przez co  teraz leżałem na posadzce i plułem krwią. Nie wierzyłem, że przez tak błahą rzecz mój ojciec podniesie na mnie rękę. Przecież to ta kobieta zaczęła! To ona mi podłożyła nogę! Przez nią mam teraz obite kolana! Nie ona przeze mnie! Chciało mi się płakać, ale zagryzłem zakrwawione wargi, nie pozwalając łzom wypłynąć. W pewnym momencie usłyszałem stukot butów mojego ojca. Wyszedł, zostawiając mnie samego na ziemi, objąłem się ramionami i w końcu w spokoju rozpłakałem. Nie zauważyłem nawet, gdy nasz kamerdyner- Pan Tanaka- pomógł mi wstać i otarł białą chusteczką moje wargi. Uśmiechnął się do mnie smutno i pomógł dojść do łazienki.

Pan Tanaka pochodził z dalekiej Japonii, ale wychował się w Anglii, gdyż jego rodzice pracowali w naszym domu. Mężczyzna był już w podeszłym wieku, nie miał żony, a co za tym idzie- żadnego potomka. Był niski, ale i tak o wiele wyższy ode mnie. Widać było jego egzotyczne rysy twarzy oraz karnację, która różniła się od tej, którą mieli mieszkańcy Anglii.  Całą twarz miał pooraną zmarszczkami, oraz bliznami, o których nigdy nie chciał mi mówić i reagował tylko miłym uśmiechem. Pod nosem miał bujnego, siwego wąsa, którym lubiłem się bawić, gdy byłem malutki. Jego włosy, niegdyś czarne i gęste, teraz przerzedzone, siwe.  Mężczyzna zawsze nosił swój czysty i dokładnie wyprasowany uniform. Tanaka, był dla mnie niczym dziadek. Tylko on w tej wielkiej rezydencji interesował się mną, kochałem go z całego serca, nawet jeśli nie zawsze mu to pokazywałem, ale gdy tylko widziałem, ż e jest kamerdynerowi z jakiegoś powodu smutno lub ciężko, mówiłem mu: „Damy sobie radę, dzidziusiu…”. Dostrzegałem wtedy jak jego oczy stają się zaszklone, a usta wyginają się w szerokim uśmiechu, brał mnie na ręce i szliśmy do ogrodu, lub (gdy było bardzo zimno) do kuchni, gdzie pokazywał mi jak robić różne ciasta.

Niestety, od kilku miesięcy dostrzegałem, że ma niekontrolowane ataki kaszlu. Wiedziałem, ż zbliża się czas, w którym będę musiał się usamodzielnić. Stracę jedynego przyjaciela. Jedyną osobę, która się o mnie troszczy. Jedyną osobę, którą jestem w stanie nazwać RODZINĄ. Wiedziałem na co cierpi staruszek. Czytałem wiele książek i czasem dorywałem się do białych chustek, które wyrzucał, myśląc, że tego nie widzę. GRUŹLICA. Wcześniej, nie interesowałem się tą chorobą, ale gdy dostrzegłem objawy Tanaki zacząłem się zagłębiać w temat. Na samym początku chciałem wezwać lekarza, ale… nie ma leku na gruźlicę.

-Cóż takiego się stało, Ciel? Wybacz, nie mogłem zareagować, dopiero wróciłem. Bard powiadomił mnie o krzykach dochodzących z korytarza.- uśmiechnąłem się do niego i zapewniłem, że wszystko w porządku i pół godziny później leżałem w łóżku, zasnąłem, ale jak zwykle w snach prześladowała mnie śmierć kamerdynera i wykrzywione w wyrazie kpiny twarze ojca i macochy. Bałem się. Tak bardzo się bałem.

Następnego dnia, rano ubrałem się szybko i pobiegłem do łazienki uczesałem swoje szare, połyskujące ciemnym granatem włosy, poprawiłem kołnierzyk, który zbyt mocno uciskał moją szyję, grzywką i kilkoma kosmykami zakryłem poparzone oko oraz ciemnego siniaka od wczorajszego uderzenia. Przyglądałem się swojemu drugiemu oku. Duże błękitne, ale… mój wzrok sprawiał wrażenie, jakbym nie miał piętnastu lat, wyglądał jak wzrok człowieka udręczonego swoim długim, pełnym niepowodzeń, życiem. Odsunąłem się od lustra i napisałem szybką notatkę panu Tanace, że wychodzę i wrócę wieczorem. Nie raz już tak robiłem, ale dziś nie wybrałem Siudo pobliskiego lasu. Postanowiłem udać się do parku, w centrum Londynu. Ubrałem swój czarno-złoty płaszcz i wciągnąłem na stopy ciepłe lakierki.

Pogoda była piękna, ale nie byłem w stanie zachwycać się promieniami życiodajnej gwiazdy, która z całych sił nie chciała dopuścić do oziębienia tak ponurego miejsca jak Anglia. Mijałem bogate, wielkie rezydencje, które nie były tak okazałe jak ta, w której przyszło mi się urodzić. Ale jedna rzecz nie różniła mojego domu od tych mijanych po drodze. Mianowicie: chłód bijący od nich. Widziałem smutnych, bogatych ludzi. Jedyna rzecz, która ich cieszyła to dobytek. Taka była smutna prawda. Zatrzymałem się na chwilę na umownej granicy dzielnicy bogaczy, a dzielnicy, którą zamieszkiwali ludzie zwyczajni, o niewielkim dobytku, ale z wielkim ciepłem w sercach. Uśmiechnąłem się do siebie i ruszyłem prosto do parku. Gdy się tam znalazłem zacząłem się rozglądać nad ławką, na której usiądę i odpocznę. Znalazłem taką ławkę po kilkunastu minutach. Stała ona pod nagim już drzewem, a naprzeciw znajdował się staw, którego powierzchnia obsypana była liśćmi. Westchnąłem i spojrzałem na niebo, gdzieniegdzie były widoczne chmury, ale po godzinie zniknęły. Przeniosłem wzrok na koronę drzewa. Teraz wyglądała ona przerażająco. Jakby potężna roślina stwierdziła, że teraz będzie jej łatwiej przebić ludzkie gardło.

Zacząłem w końcu myśleć nad sytuacją, w której obecnie byłem.

Moja matka zmarła podczas porodu, przez znaczną utratę krwi. Z tego co wiedziałem to służba cały czas się mną opiekowała, a ojciec- wielki hrabia Phantomhive- nie chciał mnie widzieć. Dorastałem otoczony służbą, która wypełniała każdą moja zachciankę. Brak ojcowskiej miłości i wsparcia odbijał się na moim zachowaniu. Gdy skończyłem pięć lat zbliżyłem się do Tanaki i w końcu poczułem, że nie jestem sam na planecie. Zacząłem pomagać ludziom i pilnie się uczyć. W końcu pięć lat temu Vincent Phantomhive, którego nazywałem ojcem z wielkim obrzydzeniem, zawołał mnie do swego gabinetu i powiadomił mnie o tym, że od teraz mam matkę. A raczej okropną macochę, którą matką musiałem nazywać. Na początku byłem szczęśliwy, że  wreszcie tata zaczął się mną interesować, ale kiedy jego nowa żona skłamała, że stłukłem jej ukochane perfumy, dostrzegłem w jakiej jestem okropnej sytuacji. Wolałem już być dla ojca niewidoczny, niż  gdyby miał mnie tłuc i nazywać „tym czymś, co nie powinno się narodzić”. 

Gdy zaczęło zmierzchać, wstałem i ruszyłem powolnym krokiem do swojego „domu”. Całe miasto powoli zasypiało, a do życia budził się ta haniebna część miasta. Po ulicach chodziły już pierwsze kurtyzany i zaczepiały obleśnych bogaczy. Przyspieszyłem kroku, by nie wpaść na jakiegoś podejrzanego człowieka. Gdy dotarłem do budynku, odetchnąłem z ulgą, zrzuciłem z nóg obuwie i zdjąłem płaszcz. Podbiegła do mnie jedna z pokojówek, zapłakana i blada jak ściana.


-Paniczu… Pan Tanaka…- ledwie usłyszałem resztę zdania, upadłem na kolana i po chwili ukryłem twarz w dłoniach, nie hamując łez.
*********************************************************************************
No i macie niespodziankę! ^^ Mam nadzieję, że się podoba! Do środy! ^^

sobota, 21 listopada 2015

Malarz- rozdział pierwszy

Jak co dzień usiadłem na pięknie zdobionej, drewnianej ławce. Dziś słońce świeciło wyjątkowo mocno, co było niezwykłym zjawiskiem w Londynie, zwłaszcza, że właśnie rozpoczęła się zima. Rozłożyłem obok siebie wszystkie narzędzia, chwyciłem swój szkicownik, który dostałem w prezencie od sąsiadów, zacisnąłem zęby na ołówku i przymknąłem jedno oko, szukając czegoś godnego mej cudownej uwagi. Uważnie oglądałem nagie drzewa, które jak co roku zrzuciły z siebie liście, co gdy byłem małym dzieckiem uważałem za zabawne, gdyż na tę porę roku wszyscy ubierają coraz więcej, a te potężne dzieła Matki Natury czynił zupełnie na odwrót. Westchnąłem niezadowolony i cmoknąłem łapiąc ołówek w dłoń, błądziłem wzrokiem po zamarzniętym stawie, po podłożu obsypanym zgniłymi liśćmi, po mijających mnie ludziach, którzy byli odziani w grube futra lub płaszcze. Patrzyłem chwilę na dzieci, które właśnie bawiły się w berka, ale i one nie wydawały mi się godne umieszczenia na kartce.

Już miałem zrezygnować ze szkicu, lecz nagle dostrzegłem to, czego szukałem. Pięknego w samej prostocie, czegoś co zachwyciło mnie do tego stopnia, że aż wciągnąłem powietrze ze świstem.  Cały świat jakby zatrzymał się na chwilę i nie widziałem nic poza moją muzą, która jakby na nowo tchnęła we mnie życie. Nagle zgniłe liście wydały mi się niezwykle piękne, bo ON nadawał im blasku i koloru. Siedział na ławce, podobnej do tej, z której chwilę temu się zerwałem z zamiarem pójścia do swojego mieszkania. Miał śliczne szare włosy, przez które nieśmiało przebijał się granat. Jego twarz była niemal jak u porcelanowej lalki, choć i one przy nim wydawały się być tylko brzydką podróbką. Jego twarz była bez emocji, choć w jego oczach dało się dostrzec bolesny dla serca smutek. Jego ciało było niemalże wychudzone, miałem wrażenie, że mocniejszy podmuch wiatru może zmieść chłopca z powierzchni ziemi. Był normalny, a zarazem niezwykły. Podobało mi się to.

Usiadłem z powrotem na drewnianej ławeczce i zacząłem czym prędzej szkicować porcelanową twarzyczkę, potem naszkicowałem smukłą szyję i śliczną, czarną kokardę, którą miał zawiązaną pod kołnierzykiem białej koszuli, najbardziej namęczyłem się nad jego zrozpaczonym okiem. Było cudowne, szczegóły, które w nim wyłapywałem, śliczna tęczówka… Uśmiechnąłem się. Następnie zająłem się jego włosami. Byłem trochę zasmucony, że grzywka zasłaniała drugi, przepiękne, błękitne oko. Gdy skończyłem z twarzą i włosami, zająłem się ubraniem. Chłopiec miał pięknie zdobioną złotymi wzrokami, czarną marynarkę i czarne, krótkie spodenki, oraz zakolanówki w tym samym kolorze. Na stopach miał lakierki pasujące do reszty ubioru. Naszkicowałem również ławkę i dumny ze swego dzieła położyłem je obok mnie, od razu ustalając, że jak tylko znajdę się w swojej starej kamienicy, od razu zajmę się nanoszeniem na szkic kolorów.

Siedziałem i z uśmiechem obserwowałem swoją cudowną muzę, swojego maleńkiego motylka, wśród cierni. Gdy chłopiec wstał z ławki, słońce chyliło się ku zachodowi, a od wschodu pojawiły się gwiazdy. Wpatrywałem się jeszcze jak odchodzi powolnym krokiem, aż zniknął z mojego pola widzenia. W końcu podniosłem się i ruszyłem piaszczystą alejką do mojego mieszkania. Dotarłem tam, po drodze wpadając do starej, schorowanej sąsiadki, której napaliłem w kominku i podałem kolację oraz posprzątałem. Miała ona siwe, długie włosy związane w warkocza, miała jak zwykle czarną suknię, którą po kolacji zamieniła na długą koszulę nocną. Jej twarz szpeciły liczne zmarszczki, chociaż zawsze uważałem, że dodają jej uroku i podkreślają duże, orzechowe oczy. Jak zwykle staruszka chciała mi się odwdzięczyć, „dyskretnie” dając kilka funtów, ale gdy tylko zasnęła, odłożyłem pieniądze prosto do jej skrytki. Zgasiłem kilka świec i opuściłem dom, wcześniej bardzo dobrze go zamykając. Wszedłem do domu rzucając w pustą przestrzeń ciche: „wróciłem”. Zapaliłem szybko świece i przebrałem się w swoje robocze przebranie, podszedłem do okazałej, drewnianej sztalugi. Mój dom był skromny, były to trzy pokoje, w jednym z nich mieściła się stara, zużyta kuchnia, która z ulgą przyjęłaby remont. Ściany w niej były pomalowane żółtą, gdzieniegdzie odchodzącą, farbą. Szafki były drewniane, a grzejnik mieści ledwo dwa garnuszki, dlatego wolałem gotować nad kominkiem. Podłoga wyłożona była jasnymi deskami, zapewne wykonanymi przez mojego ojca. Kolejnym pokojem była łazienka, na którą składała się niewielka, biała wanna, szafka z blatem umywalką oraz toaleta. Nad umywalką było pięknie obramowane lustro. Podłogę i ściany pokrywały białe kafelki, na których również było widać ślady przewiniętego czasu. Często próbowałem doczyścić kafelki, ale brud sprawiał wrażenie wrośniętego w nieskazitelną, niegdyś, powierzchnię. Ostatnie pomieszczenie to dość spory pokój, który służył mi jako salon, sypialnia, oraz korytarz. Przy ścianie stał sporych rozmiarów kominek, zbudowany z czerwonych cegieł, z lewej i prawej strony znajdowały się drzwi do kuchni oraz łazienki. Na przeciwległej ścianie były drzwi wyjściowe, na ścianach położona była bordowa tapeta w czarne wzory, a na podłodze położone było ciemne drewno. Przed kominkiem było ustawione dwuosobowe, według mnie niezwykle wygodne, łóżko. Po prawej stronie pomieszczenia stała skromna szafa, w której trzymałem rzeczy, zaś po lewej stało masywne biurko, „przyozdobione” stosami kartek. Przy nim stało krzesło, najprawdopodobniej wykonane z tego samego rodzaju drewna. Obok stały moje materiały. Sztaluga, szkicowniki, płótna, pędzle, farby, ołówki, gumki chlebowe oraz cudowne pastele. Po całym pokoju porozrzucane były płótna z moimi dokończonymi pracami, które miałem zamiar w poniedziałek sprzedać na targu.

Odłożyłem szkicownik na sztalugę i ruszyłem do łazienki, gdzie zapatrzyłem się na siebie w lustrze. Młoda, lecz niezwykle zmęczona i blada twarz, którą dookoła okalały przydługie, nierówno przycięte włosy. Moje oczy z kolei nie budziły w ludziach zbyt wielkiej sympatii, gdyż miały one bordowy kolor, kolor krwi. To zawsze je obwiniałem o śmierć moich bliskich. Westchnąłem smutno i przeczesałem włosy palcami, w oczy rzuciły mi się ukrywane przez kosmyki, grube blizny na szyi. Skrzywiłem się i delikatnie przejechałem palcami po nich. Mimo że już od lat nie czułem przez nie bólu fizycznego, moja psychika wciąż przeżywała istne katusze.  Starałem się uśmiechnąć do swojego odbicia, jakbym chciał pocieszyć tym samego siebie. Odwróciłem smutny wzrok i szybo wyszedłem z łazienki, uderzyłem pięścią w ścianę, pozwalając, by po moich policzkach popłynęły łzy, już miałem rozwalić jeden z moich obrazów, ale mój wzrok napotkał smutny wizerunek, siedzącego na ławeczce chłopca. Momentalnie się uspokoiłem i podszedłem powoli do sztalugi. Na mojej twarzy pojawił się ciepły, szczery uśmiech. Westchnąłem cicho i zacząłem przenosić obraz na płótno, nadałem mu żywych kolorów.


Moja muza. Mój skarb.
*********************************************************************************
Witam w nowiusieńkim, świeżutkim opowiadanku. Wiem, wiem, błędy ^^' Mam nadzieję, że będziecie sie opowiadankiem cieszyć równie co ja ^^ Dobranoc, moi drodzy, kochani czytelnicy. Oczekuję duuuużo komentarzy, inaczej nie będę chciała napisać rozdziału drugiego ^^

środa, 18 listopada 2015

Human- rozdział trzeci


Fenir nie miał nawet zamiaru wychodzić na dwór, ubrał jedynie pelerynkę i pobiegł do swojej łaźni, przyjrzał się swojemu odbiciu w lustrze i uśmiechnął, poprawiając bujną czuprynę. Był chudy i niewysoki, sprawiał wrażenie osoby słabej i delikatnej, co nie pasowało do jego rasy, która w całym Asnave uznawana była za bezwzględne, krwiożercze bestie. Rudzielec, miał nieskazitelną, mleczną cerę. Do całego „zestawu” jak ulał pasowały duże, zielone oczy, okalane przez gęste, ciemne rzęsy.  Chłopiec miał na sobie białą koszulę z zieloną kokardą oraz ciemnozielone pasujące do kokardy spodenki na szelkach, peleryna również była ciemnozielona, a na niej wyszyte były złotą nicią misterne wzorki.

Rudzielec pobiegł dawno nieużywanymi przejściami przez kuchnię do piwnicy pałacowej, gdzie trzymani byli ludzie, czując tyle żywych istot chłopiec poczuł głód, ale starał się go ignorować. Niemal od razu wyczuł woń chłopaka widzianego w sali tronowej, dopiero teraz zaczął się skupiać na zapachu blondyna. Lawenda… ciastko cynamonowe…? Dziwna woń. Wzruszył ramionami i podążył za zapachem, powoli zajrzał do celi. Valentine nie miał szansy go zobaczyć, w przeciwieństwie do młodego demona, który miał niezwykle wyczulone zmysły.  Przestał na chwilę oddychać, a to przez zachwyt, nigdy nie widział tak przystojnego mężczyzny, z jego ust wyrwało się westchnienie. Otworzył szeroko oczy, a chłopak wstał z wilgotnej ziemi. Rudzielec przerażony wizją złapania przez nieznajomego, szybko uciekł z lochów… zapominając zamknąć drzwi celi. Przypomniał sobie o tym dopiero, gdy był już daleko od podziemi zamczyska. Był przerażony, bał się wyznać to ojcu, znając jego wybuchowość. Gdy usłyszał strażników szaleńczo biegających po pałacu już wiedział. Współdziałał z przeciwnikiem ojca. A było to surowo karane.

Gdy tylko Valentine zorientował się, że nie jest w celi sam, zerwał się na równe nogi i podbiegł do drzwi. Był bardzo zdziwiony, gdy okazało się, że nie był zamknięty, usłyszał jakiś tupot i pomyślał tylko o jednym: droga ucieczki. Poruszał się ostrożnie za rozchodzącym się dźwiękiem obcasów,  natrafił na małe przejście, zaklął pod nosem. Wtem usłyszał podniesione głosy, szybko wcisnął się  w wąską dziurę w ścianie i zacisnął powieki. Modlił się do swoich przodków, by ochronili go i mógł spokojnie wydostać się z zamczyska. Najwyraźniej jego modły zostały wysłuchane, bo strażnicy po kilku minutach wybiegli z lochów, najprawdopodobniej poinformować króla o zbiegu. Blondyn niewiele myśląc przecisnął się przez szparę i wydostał na jakiś korytarz. Wyglądał on zupełnie inaczej niż te, którymi był prowadzony jakiś czas temu. Podłoga, podobnie jak ściany, była z kamienia, paliło się zaledwie kilka pochodni, które nadawały miejscu złowieszczy charakter. Valentine wzdrygnął się i puścił na przód, mając nadzieję, że znajdzie wyjście.

Błądził po zimnych korytarzach, ale nigdzie nie widział wyjścia, zaczął się niepokoić tym, że chodził w kółko. Nagle jego oczom ukazały się spróchniałe, drewniane drzwi, niemal rozpłakał się ze szczęścia i padł na kolana, dziękując bogom za ich łaskę. Szybko jednak doprowadził się do porządku i ostrożnie otworzył drzwi, z radością odkrył, że jest to wyjście prowadzące na zewnątrz, wbiegł po schodach i już po chwili oddychał świeżym powietrzem. Okręcił się w kółko, by zobaczyć czy przypadkiem nigdzie nie ma strażników. Nie było. Zobaczył pałac  jedynie w oddali. Rozejrzał się ponownie i pobiegł jak najszybciej znaleźć swój miecz.

Wędrował dość długo, bo zaszedł na miejsce, gdy już zmierzchało, cały czas martwił się o to, że ktoś za nim podąża i doniesie o jego położeniu.

Muszę jak najszybciej dostać się do Niben. Z tego co mówił mi tata, właśnie tam znajduje się główna siedziba asnavskich rebeliantów.

Blondyn, ku swej uciesze, stwierdził iż nie tylko jego miecz był bezpieczny, ale również zapasy. Założył szybko tobołek i niewiele myśląc puścił się biegiem na południe, wprost do Niben. Nie oglądał się za siebie, czasem tylko zatrzymywał się na kilka minut by wypocząć. Gdy nastał świt, ułożył się spokojnie pod jakiś drzewem i zasnął, nie obchodziło go zimno, ale ból w nogach. Śniła mu się piękna kobieta o długich, złocistych włosach. Wołała go i uśmiechała się w jego stronę, ukazując rządek, równiutkich, białych zębów.  Miała na sobie białą zwiewną suknie, po chwili przy jej boku znalazł się, również blond włosy, mężczyzna. Był bardzo podobny do Valentine. Objął kobietę i pocałował ją czule.

Valentine obudził się wyspany, czuł się lekko, jakby wszystkie obawy opuściło go po śnie, zjadł kromkę chleba i napił się łapczywie wody, szybkim marszem ruszył w dalszą drogę.

Do Niben dotarł po kilku godzinach, cieszył się, że miasteczko nie było położone daleko od stolicy Asnave. Wszędzie było cicho i pusto, chatki, mimo że wyglądały na zadbane, były opustoszałe, a przynajmniej tego można było się domyślić po ciemności jaka w nich panowała. Dopiero po przejściu przez bramę spostrzegł, wychylającą się nad inne budowle, świątynie. Udał się w jej stronę, by sprawdzić, czy rzeczywiście w mieście nie ma ani jednej żywej duszy. I nie pomylił się. Dotarłszy do metalowych zdobionych wrót usłyszał wewnątrz głosy.

-A jeśli zamordowali wysłannika? Co wtedy ? Zabrali miecz?- mówił zdenerwowany, męski głos.

-Nie zabiliby go, jeśli ukrył miecz. Postaraliśmy się, by Florence mu to przekazała. Nie zapominaj, że to mój siostrzeniec, a w mojej rodzinie…

-Płynie niemal błękitna krew, Lazarusie. Nie powtarzaj …

Valentine nieśmiało zapukał. Był już niemal pewien, ze to o niego chodziło w rozmowie. Metalowe, ciężkie drzwi otworzyły się, a chłopak nim dostrzegł kto mu otworzył, poczuł zimny metal na szyi.

-Ktoś ty?!- wrzasnął postawny, ciemnowłosy mężczyzna. Błękitnooki wystraszył się i odskoczył, odruchowo dobywając broni. Wtem ciemnowłosy otworzył szeroko oczy, a miecz wyleciał mu z rąk, które bezwładnie opadły wzdłuż jego ciała. W kilku krokach pokonał dzielącą ich odległość i porwał niższego w ramiona.-Nasza nadzieja! Florence nie kłamała!

Na zewnątrz wybiegło kilka innych osób, a Valentine zobaczył, że to nie tylko ludzie, ale i inne stworzenia. Rozpoznał wilkołaki, elfy lub centaury. Był w szoku, myślał, że rebelianci to maleńka kupka osób, a teraz okazało się, że nie wszyscy mieścili się w tak okazałej świątyni. Na każdej twarzy widział zmęczenie, które po chwili zaczęło przeradzać się w niezmierną radość. Trzymający go mężczyzna odsunął się z uśmiechem.

-Mam na imię Lazarus. Tak się cieszę, że dotarłeś tu cały i zdrowy. Martwiliśmy się, że nie uda Ci się, nasza kapłanka widziała jak pojmały cię demony, a potem kontakt z tobą się urwał. Chodźmy do świątyni.


Chłopak był zmieszany, nie znał nikogo, a oni traktowali go jak jakiegoś starego przyjaciela.
*********************************************************************************
Witajcie! ^^ W końcu trzeci rozdział Humana ;-; Wiem, wiem błędy i wgl. Mam zamiar zrobić ankietę, bo... mam mało komentarzy i przez to coraz mniej chęci na pisanie :c Dziękuję Roszpunci 
^^ 

czwartek, 12 listopada 2015

Konwent

Witajcie! W sobotę jadę na konwent razem z KuroNeko, więc raczej nie będzie rozdziału, ale kto w Rybniku, ten mnie szuka ^^ (Na stówę będę na "wykładzie" o FnaF'ie ^^)

niedziela, 8 listopada 2015

Rozdział piętnasty

*Ciel*
Patrzyłem tępo na twarz ukochanego demona. Czy on właśnie powiedział, że chce mnie opuścić? Zacząłem spazmatycznie oddychać, nie spodziewałem się takiego ciosu z jego strony.

-Sebastian…-zacząłem spanikowany.- Ty… nie możesz! Nie masz prawa!

Czarnowłosy uśmiechnął się przepraszająco i złożył na moim czole pocałunek, po chwili poczułem chłód bijący on podłoża. Po moim policzku spłynęła łza, szybko ją starłem przypominając sobie o stojącym przede mną blondynie.

-A teraz nikt mi nie przeszkodzi! –zaśmiał się szaleńczo i uniósł ognisty miecz nad głowę, wyszczerzył białe zęby. Skuliłem się, przygryzłem wargę tak mocno, aż poczułem w ustach metaliczny smak krwi. Chłopak śmiał się i drasnął moje ramię ostrzem, wrzasnąłem z bólu, który o dziwo nie płynął z draśniętej ręki, a od prawego oka, na którym miałem znak kontraktu łączącego mnie i Sebastiana.

*Sebastian*

Biegłem najszybciej jak tylko mogłem, gdybym miał ze sobą niebieskookiego mógłbym się spóźnić. Ten chłopak z księgarni był w posiadaniu całej anielskiej armii. Te brutalne stworzenia, chciały wykorzystać biednego chłopaka, by nie pobrudzić swoich kurewskich piórek! Ciel… musiał sobie poradzić, byleby tylko nie zwątpił w to, że po niego wrócę. Cudem udało mi się przedostać do centrum, nie mogłem biec za szybko, by nie wzbudzać niepotrzebnych sensacji. Wbiegłem do znanego sobie zakładu, a siwowłosy shinigami podniósł na mnie przerażone spojrzenie. Wiedział.

-Jednak one?- spytał i podniósł się, spostrzegł brak chłopca.- Gdzie hrabia?!

-Zostawiłem go. Gdybym go zabrał, nie byłoby zmiłuj się. Anioły ruszyłyby za nami i zaatakowały w centrum Londynu. A teraz Ciel ma choć odrobinę ochrony.

Długowłosy uniósł grzywkę, a jego zielone oczy, błyszczały niebezpiecznie, wiedziałem, że zna chłopca o wiele dłużej niż ja. Gdy tylko go poznałem, widziałem jak patrzył na mnie wilkiem. I teraz się to powtórzyło. Zielonooki zacisnął powieki i odetchnął.

-Ruszajmy, reszta jest w drodze. Przeczułem wszystko. Niestety nie znamy werdyktu, dusza chłopaka należy do skrzydlatych.- chwycił swoją kosę i wybiegliśmy z zakładu, znaleźliśmy się w parku w mgnieniu oka, widziałem swojego ukochanego panicza, skulonego, zakrwawionego. Wyglądał jak żałosna imitacja samego siebie. Poczułem narastającą wściekłość, widząc jak unosi głowę i zapłakany wyciąga do mnie swoje rączki.

-Shinigami jednak są łaskawi…- wyszeptał z delikatnym uśmiechem. Undertaker, położył mi dłoń na ramieniu.

-To twój panicz. Chroń go przed Michaelem i Gabrielem, są potężni, ale wy jesteś połączeni kontraktem. Biegnij nim ten chłopak naprawdę go skrzywdzi.

Przytaknąłem i pobiegłem do chłopca, przycisnąłem go do swojej piersi,  przeczesałem jego pozlepiane potem włosy. Moje oczy błyszczały demonicznym blaskiem, wlepiłem wzrok w blondyna i zawarczałem groźnie.

-Świadomość Alicji wróciła!- zaczął się śmiać szaleńczo i ślepo wymachiwać mieczem.- Takie małe, zabawne pomioty tego chuja, Szatana!- pchnął mieczem w naszą stronę, jakby chciał nas od siebie odciąć w dosłownym tego słowa znaczeniu. Czym prędzej przeturlałem się z hrabią po trawie, chroniąc jego głowę przed kamieniami. Ułożyłem go pod drzewem i objąłem czule.

-Ciel… zamknij oczy i nie otwieraj ich póki ktoś  po ciebie nie przyjdzie…- ucałowałem jego poranione, zapewne zębami, wargi.

-Sebastian… nie zostawiaj mnie…- wyłkał żałośnie, głaskałem go delikatnie i starałem się go uspokajać, używałem swojej demonicznej mocy, po chwili widziałem ja granatowowłosy zaciska powieki, a odwróciłem się w stronę chłopaka, który właśnie zamachnął się na nas anielskim mieczem.

*Ciel*

Spod moich zaciśniętych powiek wypłynęły łzy, schowałem twarz w dłoniach. Słyszałem okropne dzięki, wrzaski, skowyty… W końcu skupiłem się tylko na swoich myślach. Odkryłem, że moje życie nie za bardzo mnie obchodzi. Najbardziej mnie obchodziło to, co mogło się stać Sebastianowi. Mojemu ukochanemu.

Nie raz ktoś mnie szarpnął, prze co z moich ust wyrywał się wrzask, gdy wszystko ucichło, usłyszałem ciepły głos przy swoim uchu.

-Ciel… otwórz oczy.- po moim policzku przejechały delikatnie palce, ścierając przy tym mieszankę krwi i łez. Rozchyliłem powieki, tym samym odkryłem jak szybko i nierówno oddycham. Zgniotłem koszulę w swoich dłoniach i płakałem w jego pierś.

Sebastian, mój Sebastian. Cały i zdrowy.

Drżałem w jego ramionach i zacząłem obcałowywać jego policzki z uśmiechem na twarzy.

Od tych wydarzeń minęło już kilka tygodni, siedziałem właśnie w salonie i patrzyłem w ogień z uśmiechem.

To on mnie nauczył być dzielnym. To on pokonał mój strach. To on mnie ochronił… To on, Sebastian pokochał mnie takiego jakim jestem i nie miał zamiaru mnie opuszczać.

-O czym myślisz paniczu?- Sebastian wszedł do pomieszczenia i usiadł obok mnie, była niedziela, więc mogliśmy zachowywać się swobodnie, gdyż służba wyjechała do miasta.  Objąłem go w pasie z uśmiechem i cmoknąłem jego szczękę.

- O tobie. Sebastianie… wiesz… ja…- zdradziecki rumieniec wkradł się na moją twarz, odwróciłem wzrok i zapatrzyłem się na szalejące w kominku płomienie.

Niespodziewanie poczułem na swoich ustach wargi demona, nie był to zwyczajny całus, a prawdziwy, namiętny pocałunek, który został zakończony dopiero, gdy zabrakło mi tchu. Patrzyłem uważnie w burgundowe oczy ukochanego. Czułem, że on oczekuje ode mnie odpowiedzi na niezadane pytanie. A ja czekałem aż on je zada.

-Ciel… - cmoknął mój policzek.-…czy…-poczułem wilgotne usta na drugim policzku.- uczynisz mi ten zaszczyt…- kolejny pocałunek złożył na czubku mojego nosa.- …i pozwolisz…?- nachylił się i zatrzymał tuż przy moich ustach. Nie musiał kończyć, doskonale zdawałem sobie sprawę, z tego, o co chciał mnie prosić, a ja czułem, że tym razem nie będę go odpychać, nie po tym co przeżyliśmy jakiś czas temu. Ledwie kiwnąłem głową, a ten gest wyrwał zadowolony pomruk z gardła czarnowłosego. Moje usta zostały zaatakowane większymi odpowiedniczkami, a ja objąłem mocno jego szyję. Mężczyzna wziął mnie na ręce i nie przerywając pocałunku poszedł do mojej sypialni, gdy już się tam znaleźliśmy, zostałem delikatnie ułożony na łóżku. Sebastian umieścił się między moimi nogami, jego ręce niespodziewanie szybko znalazły się pod moją koszulą i nim się zorientowałem, zostałem jej pozbawiony, moje usta wciąż były atakowane raz czułymi, raz namiętnymi i brutalniejszymi, pocałunkami. Nie umiałem powstrzymać cichych westchnień, spowodowanych dłońmi czarnowłosego, które głaskały moje żebra i brzuch. Usta ukochanego oderwały się od moich, lecz tylko po to, by zacząć obsypywać pocałunkami moją szyję, pierś oraz brzuch. Niespodziewanie jęknąłem, na co zamarłem. Sebastian jedynie się uśmiechnął i potarł kciukiem mój policzek, na którym wciąż widniały blizny pozostawione przez Miecz Michała.

Demon „bawił” się ze mną w ten sposób przez dobre dwadzieścia minut. Gdy przestał czułem jego podniecenie przez materiał czarnych spodni. Moje dłonie powędrowały do krawatu  i nieumiejętnie go rozwiązały, nie spieszyliśmy się, Michaelis był czuły, dzięki czemu czułem spokój. W końcu oboje zostaliśmy bez ubrań, które obecnie lepiej czuły się na podłodze. Głaskałem skroń kochanka i uspokajałem oddech po naszym ostatnim pocałunku.

-Ciel… teraz… muszę cię trochę…- widziałem jego zmieszanie, co uważałem za niezwykle urocze.- Dzięki temu będzie mniej boleć…- pocałował mnie ostrożnie i wstał, wyszedł na chwilę, ale zaraz wrócił z małą buteleczką, jak się później okazało, oliwki. Wylał jej trochę na swoje palce i całując mnie długo wsunął we mnie jeden z nich. Czułem dyskomfort, co pokazałem mu nerwowym ruchem bioder. Po jakimś czasie zupełnie przestało mi to przeszkadzać, co więcej, jęczałem i wiłem się, podczas gdy on wyjął trzy palce, rozciągające mnie.

-Wiesz co teraz się stanie prawda?- zapytał niepewnym, drżącym od nadmiaru emocji głosem. Kiwnąłem i wyszeptałem cichutkie „tak”. Po chwili poczułem jak coś napiera na mnie, a potem z niemałym trudem wsuwa się w moje wnętrze.

Kochaliśmy się z samego początku powoli, ale z czasem zaczęliśmy poruszać się chaotycznie.

Po wszystkim leżałem na piersi Sebastianem obsypywaliśmy się pocałunkami i rzucaliśmy w swoją stronę delikatne uśmiechy.


Czuliśmy oboje to samo i doskonale zdawaliśmy sobie z tego sprawę.
*********************************************************************************
Witajcie! Nadszedł czas zakończyć to opowiadanie. Wiem, są błędy, ale kiedyś je poprawię ^^ Czas się pożegnać ze światem baśni i rozpocząć nową historię. Dobranoc moi mili :D